Mistrz świata wrócił po 16 latach. „Wszystko zrobiło się bardziej profesjonalne” (wywiad)

W 2022 roku powrócił do ścigania po szesnastu latach przerwy. W swoim CV ma m.in. tytuł Indywidualnego Mistrza Świata Juniorów, który wywalczył 21 lat temu w Częstochowie. Obecnie jedna z legend TSŻ-u Toruń, Krzysztof Kowalski przywdziewa barwy Drwęcy Kaszczorek.

Konrad Cinkowski, tsz.torun.pl: Po 16 latach zdecydowałeś się na powrót na speedrowerowe tory. Nie sposób nie zacząć inaczej, niż od pytania, skąd w ogóle pomysł, by ponownie uprawiać ten sport?
Krzysztof Kowalski, zawodnik Drwęcy Kaszczorek: W sumie to od trzech lat bez żadnego przygotowania startowałem tylko i wyłącznie w mistrzostwach Torunia amatorów. Z racji mojej długiej przerwy, to tylko w tej kategorii mogłem wystartować. Tutaj od razu chciałbym podziękować mojemu tunerowi, Bartoszowi Fryckowskiemu, który zawsze podstawiał mi dobrze przygotowany rower, więc mogłem podjąć się rywalizacji. Dlaczego? Po prostu żeby się pobawić, spotkać ze starymi kolegami z toru, porozmawiać. I żeby sobie to wszystko przypomnieć.

– Jakie towarzyszyły ci uczucia podczas pierwszego występu, jak i całego sezonu?
– Koledzy z Drwęcy potrzebowali zawodnika na ostatnie mecze ligowe, więc chętnie zgodziłem się, aby im pomóc. Do pierwszego spotkania po tylu latach podchodziłem, bynajmniej tak mi się wydawało, że jestem spokojny, wyluzowany. Z drugiej strony jednak byłem zestresowany strasznie. Już jadąc autem na tor czułem, jak drżą mi ręce. Zawsze takie emocje miałem tylko do pierwszego startu, a potem już wszystko wracało do normy.

– Co było dla ciebie najtrudniejsze po powrocie na tor?
– O kondycję obaw nie miałem, bo zimą uprawiam hokej na lodzie i gram w lidze. Z racji wieku, waga troszkę była nie ta, jeśli chodzi o ściganie, ale to też nie była przeszkoda. Na pewno nowe przepisy, bo sporo rzeczy było dla mnie nowych, jak na czasy, kiedy sam jeździłem.

– Świetnie, że o tym powiedziałeś, bo chciałem cię zapytać, jak bardzo twoim zdaniem zmienił się speedrower przez te lata?
– Zmiana jak dla mnie… ogromna. Wszystko zrobiło się bardziej profesjonalne, od podejścia klubów do zawodników oraz sprzęt. Rowery, ustawienia, przełożenia. Strasznie dużo się zmieniło i czasami zadaję bardzo dużo pytań o różne rzeczy związane z rowerem.

– Jeśli patrzysz na ten speedrower z czasów, kiedy zawieszałeś przygodę z tym sportem, a na ten obecny, to w czym upatrujesz największych plusów?
– Zacznę od typowej dla mnie nowinki, którą jest „VAR”. Tego kiedyś nie było, więc to jest na pewno fajny plus. Nagrywanie meczów na żywo też jest świetną sprawą, bo kibic, który nie może przyjść na mecz, ma wszystko w internecie. Więc to też jest świetne wyjście do fana. Kształtne tory, jeden łuk zupełnie inny od drugiego, to też fajna sprawa, bo trzeba myśleć na torze. Reszta chyba taka sama, jak w przeszłości.

– A widzisz jakieś minusy?
– Decyzje sędziów. Mimo że arbiter ma możliwość obejrzenia powtórki, to i tak decyzje są czasem zaskakujące. Mam taką sytuację z akcji na torze, gdzie jechałem na drugim miejscu. Na wyjściu z drugiego wirażu, zawodnik na prowadzeniu wjechał w piasek i delikatnie skręcił kołem, przez co się zakopał. Ja wychodząc z łuku, zacząłem go mijać i uderzyliśmy w siebie nawzajem. On upadł, a ja zostałem wykluczony. Sędzia oglądał wiele razy powtórkę i wykluczył mnie mimo wszystko, że uważałem, że nic nie zrobiłem. Za dwa, może trzy tygodnie spotkaliśmy się z tym arbitrem, pytam go o tamtą sytuację i przyznał, że skonsultował to i potwierdził moją wersję, że nie powinienem zostać wykluczony. Ogólnie to kiedyś było też gorzej pod tym względem, że sędziowała zawsze osoba z danego miasta. Teraz mamy przyjezdnych, więc to na pewno jest dobre rozwiązanie.

– Patrząc na to, ilu zawodników i zawodniczek przewinęło się przez te lata twojej nieobecności, można powiedzieć, że minęły przynajmniej ze dwa pokolenia. Trudno jest się odnaleźć w gronie tej młodzieży, wielu nowych twarzy, których się nie zna?
– Oczywiście że tak. Przyjeżdża jakaś drużyna, z którą kiedyś rywalizowaliśmy, znaliśmy się wszyscy, cieszę się, że zobaczę znajome twarze, a tu szok, bo jest jedna osoba, którą znam, a reszta, to nawet nie mam pojęcia kto to. Rywalizacja z tymi młodymi chłopakami jest bardzo trudna, są młodsi, lżejsi, bardziej dynamiczni. Zawsze jak staję na starcie, to patrzę na młodego obok mnie i przed puszczeniem taśmy pytam się go, czy jest dobry. Taka forma żartu i delikatnego rozproszenia rywala. Super sprawą jest jednak to, kiedy jedziesz na zawody i spotykasz chłopaków sprzed tylu lat.

– Pół żartem, pół serio – młodzież czuje respekt do starszego zawodnika, czy nie ma taryfy ulgowej?
– Ci, którzy mnie znają lub kojarzą, to wiedzą kim byłem, jak jeździłem, czy też co zdobyłem. Zawsze chętnie porozmawiam, pomogę, czy to słowem, czy sprzętowo. Mogę nawet komuś wyczyścić koło. Wydaje mi się jednak, że teraz młodzi zawodnicy nie potrafią czasami wykorzystać tego, co mogą zrobić na starcie albo na dystansie. Jeżdżą za delikatnie. Kiedyś umówiłem się z jednym młodszym kolegą na torze, aby potrenować. Jeździliśmy, pokazywałem mu kilka sztuczek, jak można wozić rywala, co zrobić, żeby się nie zmęczyć, ale mieć gościa pod kontrolą. Był w szoku. Nie potrafił zrobić nic, żeby mnie wyprzedzić. Jest kilka rzeczy, których młodsi jeszcze nie znają. Dzięki temu mam szansę z nimi rywalizować.

– Jeden Kowalski w TSŻ-cie już jest. A skoro pojawia się drugi, to musi być rodzina! Młodzież brała cię za tatę Filipa? (śmiech)
– Hahaha, tak, tak było! Chłopacy w Toruniu bardzo lubią robić sobie żarty i na jakichś zawodach przedstawili nas jako rodzinę. Nie pamiętam już co to były za zawody, ale jechaliśmy w jednym wyścigu i stanęliśmy razem pod taśmą. Wtedy komentator powiedział, że doszło do tego, że ojciec i syn jadą w jednym wyścigu. Sporo było przy tym śmiechu.

– Dziś z tej młodzieży, to chyba też mało kto wie, kim jest Krzysztof Kowalski i jakie sukcesy świętował w przeszłości. Ogólnie można odnieść wrażenie, że młodzież nie interesuje się historią tego sportu. Zgodzisz się z tym?
– Tak, masz rację, też mi się wydaje, że młodzież czasami nie wie, kto jest kim. Tak samo zdarza się, że ja z racji długiego rozbratu ze sportem nie wiem, kim jest dana osoba. Jednak im dłużej jestem w środowisku, to powoli już dochodzę, kto jest kto.

– To skoro o tych sukcesach mowa, to w 2003 roku w Częstochowie zostałeś Indywidualnym Mistrzem Świata Juniorów. Największy sukces w karierze. Jak wspominasz dziś ten dzień?
– To było coś niesamowitego! Nawet by mi się nie przyśniło, że mogłoby mnie coś takiego spotkać. Wcześniej zdobyliśmy mistrzostwo świata z reprezentacją i to już było super uczucie. To dla mnie był ogromny sukces. W zawodach indywidualnych wszystko mi wychodziło, zamykałem zawodników, których wcześniej było ciężko zamknąć ze startu, na dystansie byłem szybki. W Częstochowie tor lubi być śliski, na wyjściu z drugiego łuku w jednym z wyścigów miałem poślizg i kolega mnie wyprzedził. Na szczęście to była jedyna strata punktów w tym dniu. Po ostatnim wyścigu wpadli koledzy na tor, żeby mnie podrzucać, a ja cieszyłem się jak dziecko, które dostało wymarzoną zabawkę. To było coś niesamowitego. Do dziś, jak słyszę Mazurka Dąbrowskiego, to coś mnie przytyka, bo wracają wspomnienia.

– Zostałeś najlepszym juniorem globu, ale nigdy nie było ci dane stanąć choćby na podium mistrzostw Polski – juniorów, czy później również seniorów. Czego twoim zdaniem zabrakło?
– Nie wiem, może szczęścia, które jest tak bardzo potrzebne. Może doświadczenia, siły, umiejętności. Zawsze starałem się jeździć jak najlepiej, pokazywać się z najlepszej strony. Jednak stawka w każdych zawodach była mocna, nieważne, czy to były zawody młodzieżowe, czy seniorskie. Wtedy brylowali bardziej doświadczeni.

– To może uda ci się ten cel spełnić w kategorii Weteranów?
– W tym roku w Toruniu będą Mistrzostwa Europy i chciałbym wziąć w nich udział, a jeśli to się uda, to zaprezentować się jak najlepiej. Weteranem będę dopiero za rok, więc mam dużo czasu na to, aby się dobrze przygotować. Tym bardziej że w tym sezonie przesiadam się na większy rower. Będzie można zrobić optymalną wagę, dostroić się do nowego sprzętu, trenować i rywalizować z innymi.

– A jakieś inne cele, nie tylko na ten sezon, ale tak ogólnie na przyszłość?
– Na ten sezon, jak i na pozostałe, to jest to, aby czuć frajdę z tego co robię. Czuć głód i chęć do jazdy. Tutaj ukłon dla mojej obecnej żony, która bardzo mnie wspiera. Wcześniej nie wiedziała, że taki sport jest, ale jak go poznała, to przypadł jej do gustu i czasami nawet mnie wyzywa, że nie trenuję! Suplementuje mnie i dba o mój brzuszek (śmiech). Na pewno chcę dawać drużynie jak najwięcej, czy to punktowo, czy sprzętowo i doświadczeniem. Chcę też przy tym jak najwięcej jeździć.

– Kiedy dziś patrzysz z perspektywy czasu na to, co było tych kilkanaście lat temu, to jest coś, co zrobiłbyś inaczej?
– Chyba jestem zadowolony z wszystkiego, co mnie spotkało w tamtych latach. Była jazda, sukcesy – większe i mniejsze, zabawa, rywalizacja, adrenalina, zgrupowania i możliwość jazdy z orzełkiem na piersi. Po wyjeździe na Wyspy Brytyjskie zakończyłem swoją karierę i chyba to było trochę za wcześnie. To bym jedynie zmienił. To, by dalej jeździć.

Krzysztof Kowalski w pojedynku o cztery punkty (fot. Patrycja Klett)

– Pytałem o różnice w speedrowerze, a jak twoim zdaniem przez te 16 lat zmienił się sam TSŻ Toruń?
– Oj widać dużą różnicę. Kiedyś byliśmy zlepkiem ludzi, którzy jeździli w lidze toruńskiej i tak powstał pomysł zrobienia czegoś innego. Dzięki panu Jackowi Gajewskiemu była taka możliwość, a jego wsparcie było ogromne. Nie mieliśmy sponsorów. Treningi były inne, bo stawaliśmy pod taśmą i jazda. Zimą trenowaliśmy z panem Wójtowiczem upadki, przewroty i ogólnie kondycję. Duża przemiana jest też w prowadzeniu drużyny. Prezes, który jest byłym zawodnikiem, wie, co jest potrzebne, aby to się rozwijało. Trenerem też jest były zawodnik, który wie, jak przygotować zespół do sezonu i w trakcie sezonu wie, jak zadbać o nas kondycyjnie i taktycznie. Tak samo jak Dawid Jeziorek, który dba o najmłodszych. Kiedyś nie było takiego podziału, wszyscy robili wszystko. Teraz jest fajnie, bo każdy wie, za co odpowiada i może skupić podczas treningów, czy zawodów. Teraz też na pewno łatwiej jest znaleźć sponsora, bo TSŻ Toruń na brak sukcesów narzekać nie może. TSŻ to marka, którą można i warto wspierać. Świadczy o tym też fakt, że zawodnicy z innych miast sami się zgłaszają, by reprezentować nasz klub. To też o czymś świadczy.

– Na co dzień reprezentujesz barwy Drwęcy Kaszczorek. Ale chyba na powołanie do TSŻ-u, to serduszko zabiłoby szybciej, prawda?
– Bardzo się cieszę z tego, że po powrocie dostałem szansę jazdy w Drwęcy. Mogę trenować, brać udział w zawodach i walczyć z drużyną o jak najlepsze wyniki. Co do twoje pytania, to na pewno byłoby takie powołanie czymś fajnym, byłby duży stres, żeby pokazać się i nie zawieść oczekiwań trenera i drużyny. Jeśli byłaby taka szansa, to chętnie bym spróbował.

– To tego ci życzę w tym sezonie, abyś mógł ponownie powalczyć o ligowe punkty dla TSŻ-u. Czy chciałbyś coś dodać na koniec tak od siebie?
– Bardzo dziękuję za wszystkie miłe słowa i za wywiad. Byłem w szoku, jak zobaczyłem, że chcesz ze mną przeprowadzić taką rozmowę, ale to na pewno kolejne fajne przeżycie. Chcąc udzielić odpowiedzi na niektóre pytania, musiałem sobie parę rzeczy przypomnieć z dawnych lat.

Chciałbym też przekazać kilka słów dla młodych chłopaków, którzy zaczynają lub już uprawiają ten sport. Trenujcie, walczcie i nie poddawajcie się w dążeniu do wyznaczonych celów. Każdy może osiągnąć bardzo duże wyniki sportowe, ale to tylko zależy od nich samych, chęci, zaangażowania i tego, jak poważnie traktują speedrower.